Chociaż bardzo lubię zwiedzać parki narodowe i obserwować dzikie zwierzęta, to safari w Afryce kojarzyło mi się z rozrywką niegodną prawdziwego podróżnika: zarezerwowaną dla otyłych amerykańskich emerytów, poubieranych w żenujące tropikalne uniformy i myśliwskie kamizelki. Tak się jednak stało, że mała cząstka kwasu nukleinowego o intrygującym szmaragdowym kolorze namieszała (nie tylko) w moich planach podróżowych odsuwając marcowy wyjazd do Bhutanu na bliżej nieokreśloną przyszłość. W sytuacji kiedy raz po razie padały kolejne plany B, C, D, E…. a najdalszą podróżą roku był wyjazd do Świeradowa, perspektywa odwiedzenia Tanzanii zalśniła jak gwiazda na czarnym, listopadowym niebie.
I cóż z tego, że odwoływano nam rezerwowane loty, zmieniano przepisy wjazdowe, grożono lockdownami, kwarantanną i pozamykanymi granicami. Udało się.
22 października wylądowaliśmy w Nairobi a następnego dnia pędziliśmy busikiem do Aruszy – tanzańskiego miasta u podnóża góry Meru – stolicy przemysłu „safaryjnego”.
Pierwszy dzień naszego pobytu przeznaczyliśmy na poszukiwanie agencji i negocjowanie cen. Przez kilka godzin przemierzaliśmy miasto otoczeni gromadką przekrzykujących się naganiaczy. Odwiedziliśmy około pięciu agencji, aż w końcu nasz wybór padł na SD Safaris.
Tarangire (dzień 1)
Trudniej zobaczyć zwierzęta w ZOO w Poznaniu, niż w Tarangire. Obszar parku jest niewielki i na zwiedzanie wystarczy kilka godzin. Obok dużej koncentracji fauny atutem rezerwatu jest zróżnicowany krajobraz. Tereny sawannowe, wysokie skaliste skarpy wokół koryta rzeki Tarangire, trochę bagien i dużo stanowisk efektownych baobabów. Ich wielkie kwiaty wydzielające piękny zapach były dla mnie prawdziwym odkryciem.
W Tarangire widzieliśmy przede wszystkim dużo słoni, kilka gatunków antylop, zebry, żyrafy, guźce oraz drobniejsze ssaki: mangusty i góralki. Były także 2 gatunki małp: pawiany i małe werwety (które opanowały miejsce przy punkcie widokowym bezczelnie kradnąc jedzenie zatrzymującym się tam na lunch). Oprócz tego sporo ptaków – lądowe: strusie, sekretarze, dropie olbrzymie, orły i sępy oraz wodne: ibisy, czaple, bociany i gęsi egipskie.
Serengeti (dzień 2)
Serengeti to ogromna równina. Sawanny porośnięte zżółkłymi o tej porze roku (początek sezonu krótkich deszczy, przełom października i listopada) trawami ciągną się po horyzont. Krajobraz jest raczej monotonny, co pewien czas pojawiają się pojedyncze drzewa lub charakterystyczne dla tych rejonów skupiska granitowych kamieni nazywane kopjes.
Jednostajny pejzaż nie sprawia bynajmniej, że jest nudno. Bo właśnie na Serengeti najłatwiej zaobserwować duże drapieżniki. A jest ich tu całkiem sporo (około 3 tysięcy lwów, 9 tysięcy hien cętkowanych, tysiąc lampartów i 300 gepardów).
Najsłynniejszymi mieszkańcami Serengeti są oczywiście lwy. Samce żyją oddzielnie w sojuszach złożonych z kilku osobników: razem polują, walczą z konkurentami i zabiegają o względy samic. Samice z małymi tworzą własne stada. Dzięki zsynchronizowanej rui rodzą młode w tym samym czasie, wspólnie się nimi opiekują a nawet na zmianę karmią potomstwo swoje i towarzyszek. Obserwacja takiego stada była chyba najbardziej fascynującym momentem całego safari. Lwice wydawały się kompletnie nie przejmować obecnością kilku samochodów wypełnionych gapiami.
Widzieliśmy również lamparta, niestety był bardzo daleko.
Z kolei bardzo bliską konfrontację mieliśmy z gepardem, który wskoczył na otwarty dach naszego samochodu i na chwilę zajrzał do środka. Spotkaliśmy też kilka mniejszych drapieżników: serwala, pojedyncze hieny, lisa i szakala.
Na Serengeti oczywiście nie brakuje kopytnych: spotykaliśmy dużo różnych gatunków antylop i bawoły afrykańskie.
Było też sporo ptaków: sępów i orłów, które łatwo obserwować kiedy odpoczywają na samotnych drzewach pośród sawanny. Dodatkowo strusie, dropie i sekretarze.
Najbardziej efektownymi gadami, jakie widzieliśmy na Serengeti były fantastycznie ubarwione samce agamy skalnej, które zamieszkiwały pomiędzy skałkami tworzącymi kopjes.
Ngorongoro (dzień 3)
Po zimnej i deszczowej nocy świt w Ngorongoro przywitał nas gęstą mgłą. Zjechaliśmy do wnętrza krateru. Na początku minęliśmy klika stad bawołów, zebry, gnu i inne antylopy.
Przy drodze spotkaliśmy stadko pawianów, które wyglądały na zmarznięte i senne. W końcu przewodnik pokazał nam nosorożca – jedynego, którego mieliśmy okazję obserwować. Był bardzo daleko.
Potem spotkaliśmy stado lwic z małymi, podobne jak dzień wcześniej na Serengeti. Wszystkie miały widocznie zaokrąglone brzuszki: najwyraźniej nocne polowanie było udane.
Nie jest prawdą, że duża koncentracja zwierząt zamieszkujących kalderę Ngorongoro wynika z faktu, że nie mogą jej opuścić. Antylopy, zebry i bawoły migrują z niej kilkukrotnie w ciągu roku. Natomiast lwy faktycznie pozostają tam bez przerwy, gdyż populacje zamieszkujące tereny zewnętrzne nie dopuszczają konkurencji. Skutkiem tego ich pula genowa jest mniejsza i ponoć są mniej odporne na choroby niż lwy z Serengeti.
Część terenu rezerwatu była wypalona. W ekosystemy Ngorongoro i Serengeti ingeruje się wywołując kontrolowane pożary, żeby utrzymać naturalne procesy regeneracji traw (które ponoć w ostatnich latach są zaburzone) i zapewnić odpowiednią ilość pożywienia dla kopytnych. Nie był to przyjemny widok, ale wynagrodziła nam go ilość zwierząt, które tam zobaczyliśmy: kilka gatunków ptaków ( w tym przepiękne żurawie koroniaste), rodziny guźców i szakali.
W pobliżu zbiorników wodnych widzieliśmy hipopotamy i dużo ptaków. Najefektowniejsze były przepiękne bociany siodlaste (żabiru), które przypominały mi długonogich Masajów noszących czerwone ozdoby.
Podobnie jak w poprzednio zwiedzanych parkach widywaliśmy sporo drapieżnych ptaków.
Rozczarowania
Rozczarowanie 1: ani w Serengeti ani w Ngorongoro nie ma dzikich psów afrykańskich (likaonów). Zniknęły z terenów parków, ponoć żyje kilka stad (łącznie około 100 osobników na obrzeżach rezerwatów). Przyczyną tego ma być wzrost populacji lwów, które naturalnie wypierają słabsze drapieżniki z zajmowanych obszarów. Rozważana była (ostatnio obalona) teoria, że intensywne obserwacje i zakładanie obroży radiowych spowodowały u tych zwierząt stres i osłabienie układ odpornościowego. Z kolei rozmawiając z przewodnikiem po parku Amboseli w Kenii usłyszeliśmy, że główną przyczyną tego stanu rzeczy jest ….
Rozczarowanie 2: czyli Masajowie zamieszkujący tereny rezerwatów. Oficjalnie na terenie rezerwatu Ngorongoro powinno ich był około 10 000. Faktycznie jest ich tam około 60 000. Masajom nie wolno osiedlać się we wnętrzu krateru, ale mogą tam schodzić, żeby wypasać i poić bydło. Masajowie wybili wszystkie likaony, bo polują na krowy. Wybili też bardzo dużo lwów (w Amboseli w Kenii wszystkie – trzeba było je na nowo introdukować). Masajowie fajnie wyglądają, a ich wioski otoczone ogrodzeniami z kolczastych krzewów są przepiękne. Niestety są pułapką turystyczną. Byłam przez kilka minut w takiej wiosce. W jej centralnym punkcie były poustawiane stragany z biżuterią. Zobaczyłam wnętrze chaty (pierwszej z brzegu, nie zamieszkiwanej i przeznaczonej tylko do pokazywania turystom) i usłyszałam 2-3 zdania kompletnych banałów, które wszyscy znają, a potem zaraz żądanie 15 dolarów. Nie mam zdjęć stamtąd, bo każde wymagało by oddzielnej, sowitej opłaty. Masajowie byli agresywni i namolni w kontakcie i ogólnie cała ta wizyta pozostawiła po sobie niesmak i rozczarowanie.
Potem jeszcze w Kenii, przy bramie parku narodowego kupowaliśmy biżuterię od Masajek. Tam panie były miłe i konkretne, a ceny uczciwe.
Safari w Tanzanii – praktycznie
1. Wybór agencji na safari w Aruszy
Nie aranżowaliśmy safari z wyprzedzeniem, bo chcieliśmy mieć możliwość negocjacji cen. W Aruszy (październik 2020) byliśmy jedynymi z dosłownie kilku turystów, jednak wszystkie agencje działały i mimo COVIDa biznes się kręcił. Oferta wszystkich biur w zasadzie była podobna. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na S.D. Safaris, o których czytaliśmy już w Polsce. Nasze safari kosztowało 1750 dolarów (cena łączna za 2 osoby) i obejmowało wizytę w 3 parkach: Tarangire, Serengeti i Ngorongoro (2 noclegi na kempingach, jeden w lodge) plus dodatkowo 1-dniową wycieczkę do wodospadów w Marangu u podnóża Kilimandżaro. W tą cenę weszły jeszcze 2 noclegi w Aruszy: jeden przed safari, drugi po jego zakończeniu.
S.D. Safaris są tyle elastyczni, co chaotyczni, wszystkim przestawiają kolejność zwiedzania, po swojemu łączą grupy i programy. Jeżeli ktoś jest bardzo przywiązany do kolejności realizacji swojego programu, to nie polecam. Poza tym, to nie mam większych zastrzeżeń. Kierowca – przewodnik w jednej osobie był bardziej kierowcą niż przewodnikiem, chociaż trzeba przyznać, że był bardzo spostrzegawczy i zaangażowany w poszukiwanie zwierząt. Na plus dobre jedzenie (kucharz bardzo się starał, tak się złożyło, że w naszej 6 osobowej grupie nikt nie jadł mięsa, a kuchnia wegetariańska dla Tanzańczyka to spore wyzwanie).
2. Co spakować na safari?
Safari polega na siedzeniu/staniu w samochodzie, jedzeniu i spaniu. Wyniki z krokomierza wołają o pomstę do nieba, a kilogramy przyrastają nieuchronnie. Bardziej niż buty do chodzenia przydatne są takie, które można szybko ściągnąć, żeby stanąć na siedzeniu podczas robienia zdjęć. Potrzebne są również grubsze ubrania (na Serengeti i w Ngorongoro wcale nie jest ciepło, a przez otwarty dach wieje naprawdę mocno, zdarzało się też, że padał deszcz).
W samochodzie nie ma dużo miejsca, więc zazwyczaj agencja poleca zostawienie głównego bagażu w biurze/hotelu i spakowanie tylko tego, co niezbędne podczas safari.
Rzeczy, które się bardzo przydały to:
- wkładka do śpiwora
- cienki polar
- kurtka przeciwdeszczowa
- latarka
- sandały i lekkie buty.
3. Samochody na safari
Niemal wszystkie agencje w Tanaznii korzystają z tego samego modelu 8-miejscowej Toyoty Landcruiser z otwieranym dachem. Każdy pasażer ma siedzenie przy oknie. W naszej grupie codziennie zamienialiśmy się miejscami, te z tyłu są nieco gorsze od pozostałych (trochę słabszy dostęp do dachu) ale tragedii nie ma. Samochód jest wyposażony w kilka kontaktów, w których można ładować telefony i baterie do aparatu. Wszystko działało.
4. Noclegi na safari
Kempingi:
- Spaliśmy na Kizumba Camp w rejonie jeziora Manyara i Seronera Camp w Serengeti.
- W tym pierwszym mieliśmy duży namiot z łóżkiem, pościelą i podłączoną elektrycznością. Woda pod prysznicami ledwo letnia. Był internet. Sam kemping w pobliżu dość ruchliwej drogi, ogólnie lokalizacja niezbyt ciekawa.
- W Seronera (na Serengeti) – małe namioty dwójki nie zawsze w dobrym stanie (zepsute suwaki, nieszczelności). Śpiwory są ciepłe, choć nie przypuszczam, żeby bywały zbyt często prane. Brak ciepłej wody, internet był. Sam obóz jest nieogrodzony, co dodaje uroku spaniu w sercu sawanny. Mieliśmy nadzieję, że w nocy usłyszymy hieny, niestety tak się nie stało. Dochodziły do nas jednak odgłosy innych zwierząt: najprawdopodobniej były to porykujące samce antylop.
Lodge:
- Ngorongoro – tu obawialiśmy się zimnej nocy w namiocie na dużej wysokości (krawędź krateru ma 2500 m n.pm.) i zdecydowaliśmy się na nocleg w Rhino Lodge. To najtańszy z dostępnych lodge’ów – bez widoku na krater. Jest kameralny i niepretensjonalny (w przeciwieństwie do kilku koszmarków architektonicznych, które widzieliśmy w okolicy). Pokoje mają duże balkony, pod które przychodziły zwierzęta: oswojone antylopy (koby śniade) i stado bawolic z młodymi. Sypialnie wyposażone są kominki, co było bardzo przyjemne podczas deszczowej nocy. Reszta naszej grupy spała w namiotach w Simba Camp. Mimo tego, że pogoda była fatalna, nie narzekali na zimno w namiotach.
5. Jedzenie podczas safari
- Każda grupa ma swojego kucharza, który przygotowuje posiłki (chyba, że sypia się w lodge’ach, które mają własne restauracje). Czasem dostaje się w lunch boxy i je na postojach podczas zwiedzania parku. Na naszym safari jedzenia było dużo, nie było potrzeby zabierania niczego ze sobą. Butelkowanej wody było też pod dostatkiem.